przez BlackRose » niedziela, 25 sierpnia 2013, 22:22
"Moje powieki powoli zaczęły podnosić się ku górze. Ciemność. Zewsząd ogarnia mnie tylko ciemność. Zimno mi. Nadgarstki mam przykute wysoko do ściany, chropowatej i gdzieniegdzie popękanej. Ciężkimi kajdanami, przez które nie mogę korzystać ze swych mocy. Jestem głodna i chce mi się pić. Nie ma w tym z resztą nic dziwnego - nie miałam niczego w ustach od ponad... No właśnie - ile ja już tu jestem? Straciłam poczucie czasu. Tylko jedna rzecz w tym momencie mnie zastanawia - dlaczego Leo tak długo zwleka z moim wyrokiem? Nawet zabronił mnie choćby palcem tknąć! Co ten stary pryk kombinuje?! Nagle moich uszu dochodzi dźwięk przekręcanego w zamku klucza, po czym skrzypienie otwieranych drzwi. Odwracam twarz i przymrużam oko. Światło z zewnątrz razi mnie w nie. Dopiero po dość długiej chwili przyzwyczajam się do jasności, która zastąpiła egipskie ciemności. Zwracam spojrzenie ku postaci stojącej w wejściu do mej celi. To jest pierwsza osoba, która, od czasu uwięzienia mnie, przyszła mnie "odwiedzić"".
- Ile to już dni minęło? - zapytała.
- Dzisiaj już dokładnie tydzień - padła odpowiedź, po czym zapanowała głucha cisza. Żadne z dwójki nie zamierzało jej przerywać.
- Aloiso? - w końcu odezwała się Beatrice.
- Hmm?
- Po co tu przyszedłeś, bo na pewno nie w odwiedziny..
- ... Jutro w południe zostanie wykonana twoja egzekucja - oznajmił poważnie. Następnie odwrócił się i wyszedł bez słowa z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi na klucz.
"Słowa Aloiso bez ustanku chodzą mi po głowie. Czy ja na prawdę muszę tak skończyć? W tak beznadziejny sposób.. Są nikłe szanse, że dam radę uciec z tego bagna. Wtedy były o wiele większe...".
Dość szybko nastała noc, po czym nie ubłagalnie ranek. Zostało jeszcze około sześciu godzin do południa. Do egzekucji jednej z Nightray. Dziewczyna czas ten przeznaczyła na obmyślanie planu ucieczki, który z góry miał skończyć się niepowodzeniem. Miał, gdyż z cudem się powiódł. Zdołała nawet odzyskać swoje tytany, co już do cudu zaliczyć nie można było - to coś znacznie większego. Uczyniła to ona, na pierwszy rzut oka, w dość prosty sposób. Chociaż w rzeczywistości było to....
"Gdy prowadzona byłam na rynek wioski, z rękoma skutymi kajdanami na plecach - uniemożliwiającymi korzystanie z zaklęć - widowiskowo przez nie przeskoczyłam. Odepchnęłam od siebie wcześniej - z całej siły - swego Kata, przy pomocy ramienia. Moje skrępowane nadgarstki dzięki temu znalazły się przede mną. Po chwili przewróciłam się. Nie, nie przez przypadek - specjalnie. W czasie osuwania się na ziemię potajemnie zabrałam, przyczepioną do kieszeni spodni mego przyszłego zabójcy - ostro zakończoną - czarną wsuwkę, z którą praktycznie się nie rozstawał. Przynajmniej wydawało mi się, że było to po kryjomu. Na pewno zręcznie. Następnie w trymiga schowałam ją za swoją bluzkę. Przebiłam nią skórę na piersi. Oczywiście nie tak głęboko, aby popłynęła krew. Wtedy mój plan dobiegłby końca... Podobnie jak ja przedwcześnie.. Zostałam w pewnym momencie brutalnie podniesiona na równe nogi. Poczułam rwący ból w przedramieniu. Za nie właśnie Kat mnie podniósł. Syknęłam. "Idź" - usłyszałam za sobą warknięcie. Pchnięto mnie do przodu. Tak! - jak przewidziałam! Nie przekuto moich nadgarstków z powrotem za plecy. Pewnie nawet by tego nie spróbowano zrobić! Było zbyt duże prawdopodobieństwo, że w czasie tego użyłabym jakiegoś zaklęcia i uciekła przed "nieuniknionym". I właśnie bym tak zrobiła! Resztę drogi przeszłam już spokojnie, choć niechętnie. Z przeogromną chęcią rzuciłabym się na ludzi, którzy bez ustanku kierowali w moją stronę wszelakie obelgi oraz rzucali różne rzeczy. Całe szczęście nie znalazło się w nich nic ostrego, twardego, ani czegoś, co by mnie pobrudziło, np. pomidory (xD). Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, iż oni wszyscy byli członkami mojej rodziny! To najbardziej bolało - świadomość, że wszystkie najbliższe twemu sercu osoby nienawidzą cię i jedyne czego pragną to twojej.. śmierci... Mocne pociągnięcie za włosy zatrzymało mnie. Spojrzałam się przed siebie. Prosto, na wbity w ziemię pal i ułożone wokół niego różnej wielkości gałęzie. Przełknęłam głośno ślinę. Nadszedł czas na ten najgorszy moment - spalenie na stosie. Dużo czasu nie minęło, kiedy mój przyszły morderca, oraz parę innych osób, przywiązali moje nadgarstki ciasno do pala. Pod samymi piersiami. Grubą liną, tak, że moje plecy zwrócone były ku 'widzom'. Wyrywałam się tak bardzo, że gdyby zrobiliby to w inny sposób, wówczas musieliby mnie chyba ganiać po rynku. Po chwili zostało oficjalnie wyczytane moje "przewinienie". To, za które muszę ponieść karę taką, a nie inną. W następnej kolejności Kat podpalił stos. Momentalnie zrobiło mi się duszno, a do nozdrzy zaczął dochodzić zapach dymu. Wiedziałam, że musiałam się śpieszyć. Zaczęłam sięgać do miejsca, w którym znajdowała się wsuwka. Niestety, nastąpiły pewne komplikacje. Zostałam tak unieruchomiona, że nie mogłam dosięgnąć do ów przedmiotu. Z sekundy na sekundę temperatura drastycznie zwiększała się, dym coraz bardziej pozbawiał mnie tlenu, a płomienie zbliżały się do moich stóp. Ciężko było mi zachować spokój w tak stresującej sytuacji. Jeszcze mocniej przywarłam ciałem do pala, lecz to niewiele pomogło. Nadal nie mogłam dostać do wsuwki, mimo iż dystans pomiędzy nią, a mymi palcami, znacznie się zmniejszył. Uczyniłam to samo co przed paroma chwilami. Jest! Udało się! Zaczęłam szybko robić wytrych, wcześniej "drapiąc" sznur ostrą częścią wsuwki, dzięki czemu doprowadziłam do "osłabienia" go. Potrzebne to było, żebym, po uporaniu się z kajdanami, spokojnie mogła go rozerwać. Mam tylko nadzieję, iż nikt tego nie dostrzegł. Poczułam luz na nadgarstkach, co od razu wykorzystałam. Rozerwałam linę, po czym użyłam "Widziadła myśli". Stworzyłam iluzję przedstawiającą mnie przed uwolnieniem się. Rozpięte kajdany oraz rozerwana lina stały się niewidzialne, podobnie jak ja, co było drugą z właściwości owego czaru. Stałam przez dość długą chwilę, niewidoczna dla wszystkich, przyglądając się swemu dziełu. Później prędko pokierowałam się w stronę budynku, w którym znajdowały się moje tytany. Gdy znalazłam się przed jego wejściem poczułam nagłe osłabienie. Błyskawicznie odskoczyłam od drzwi. "Bariera uniemożliwiająca korzystanie z zaklęć" - powiedziałam szeptem. Gdy się przez nią przejdzie, wówczas traci się zdolność używania czarów, wzywania tytanów, a zaklęcia "długotrwałe", takie jak "Widziadło myśli", przestają działać. Jedynie osoba, która postawiła ów barierę może w niej używać zaklęć oraz tytanów, czyli na pewno nie ja. Mówiąc prościej - jeśli wejdę do tego pomieszczenia to tak jakbym dobrowolnie oddała się karze śmierci. Tej samej, przed którą niedawno uciekłam... Z drugiej jednak strony bez tytanów sobie nie poradzę... Ech, raz kozie śmierć. Wchodzę. Po chwili byłam już w środku. Miałam świadomość, iż muszę się spieszyć. Szybko zabrałam się do szukania stoliczka, na którym położone były mojego skarby - w dosłownym znaczeniu owego słowa. Podejrzany dźwięk z końca pokoju przerwał moje poszukiwania. Dostrzegłam w pewnym momencie Syriusza - mego brata ciotecznego. Znajdował się około metra przede mną. Przestraszyłam się na jego widok. Nie wiedziałam czego mogę się po nim spodziewać - w końcu miałam być już dawno kupką popiołu, a nie stać przed nim cała i zdrowa... mniej więcej. Z pierwszym krokiem chłopaka cofnęłam się do tyłu. Moje plecy "spotkały się" ze ścianą. Syriusz zatrzymał się, by następnie ruszyć ponownie przed siebie - chwiejnym krokiem. Kiedy znalazł się kilka centymetrów przede mną poczułam od niego woń alkoholu. Na ten zapach zebrało mi się na wymioty, a nos wprost wykręcił w drugą stronę. "Beatrice! Moja kochana! Wypuścili cię!" - krzyknął uradowany, z "tym" pijackim akcentem. Przytulił mnie mocno. Zbyt mocno... Nie wiedząc jak się zachować poklepałam go dłońmi po plecach. W myślach błagałam, żeby ta cała scena szybko się zakończyła. Pewnie już dawno jestem szukana przez swoją jakże "kochaną rodzinkę". Mam tylko nadzieję, że jeszcze nie wpadli na to, że poszłam po swoje tytany. "ZzzzzzzzzzZzzzzzzzzz" - usłyszałam dość głośny dźwięk chrapania. Biedak z tego Syriusza - zasnął jak dziecko. Na stojąco na dodatek! Dużo czasu nie minęło, gdy położyłam go na podłodze, pozwalając mu dalej spać. Przynajmniej nie musiałam szukać już swych amuletów, w których to znajdowały się moi tytani. Leżały one na stoliku obok mnie. Już niewiele myśląc, błyskawicznie je zabrałam. Przy okazji wzięłam również należący do mnie sztylet, już niedawno leżący przy moich skarbeńkach. Skierowałam się żwawym krokiem do wyjścia, chowając jednocześnie swoich siedem amuletów do kieszeni bluzy. Ósmy zaś powiesiłam na szyi. Sztylet nadal dzierżyłam w dłoni. Zatrzymałam się gwałtownie, już bezpośrednio przed wyjściem, i wprost skamieniałam. Cały budynek został otoczony przez Nightrayów. Na czele z Leo! "Zostaw swoje tytany i sztylet tam, gdzie stoisz i wyjdź na zewnątrz z rękami podniesionymi do góry! Tylko bez żadnych sztuczek!" - nakazał mi lider klanu. "Miej dodatkowo świadomość, iż jeżeli sama dobrowolnie nie wyjdziesz to my pójdziemy po ciebie!" - dodał po krótkiej chwili. Cofnęłam się o parę kroków do tyłu. Moja dłoń aż posiniała, gdy ścisnęłam w niej swą, na chwilę obecną, jedyną użyteczną broń. "Zostawcie ją wy dranie!" - ze środka pokoju odezwał się mój brat cioteczny. Najwyraźniej musiało mu się źle spać, skoro tak szybko się obudził. Z trudem powstrzymałam się od roześmiania, widząc minę najważniejszego w rodzinie. Nie spodziewał się chyba takiego przebiegu akcji. Dla dokładności takiego, iż istnieje jeszcze jakakolwiek osoba z klanu, która będzie za mną stać. Chociaż.. Po człowieku pod wpływem alkoholu należy się wszystkiego spodziewać. Syriusz po chwili podniósł się z podłogi. Zrobił parę chwiejnych kroków do przodu, po czym upadł z hukiem na posadzkę. Około ćwierć metra ode mnie. Paru z Nightrayów, na rozkaz Leo, wbiegło do budynku. Odskoczyłam prędko do tyłu. Stanęłam w pozycji bojowej, szykując się na atak ze strony członków swego klanu. Atak, który szybko nastąpił. Było pięcioro dorosłych mężczyzn na jedną drobnej postury, jednooką i niedawno co prawie spaloną na stosie szesnastolatkę - mnie! O tyle dobrze, że żadne z walczącej ze mną piątki z pewnością nie może używać zaklęć ani tytanów. Oczywiście do czasu, gdy z powrotem nie wyjdą na zewnątrz budynku. To oczywiście moich szans nie wyrównywało na wyjście cało z ów starcia. Nawet jeśli ja posiadałam sztylet, a oni tylko gołe pięści. "Oddawaj to, co mi zabrałaś, ty Smarkulo" - powiedział ostro jeden z pięciorga mych przeciwników. Był to Martin - mój wujek i zarazem niedoszły Kat.. Od razu domyśliłam się, iż chodzi mu o wsuwkę, którą mu zakosiłam. Uśmiechnęłam się sarkastycznie do właściciela rzeczy, dzięki której jeszcze jestem wśród żywych. Następnie wyjęłam ją z tylnej kieszeni spodni. "Pewnie mi nie uwierzysz, ale miałam zamiar ci ją oddać... i właśnie teraz to zrobię!" - a mówiąc to rzuciłam wsuwkę gdzieś w bok. Wujek, niewiele myśląc, zaczął ją szukać. "Przynajmniej o jednego przeciwnika mniej" - pomyślałam, unikając prawego sierpowego. Nigdy chyba nie pojmę co takiego wyjątkowego jest w tej wsuwce, że wujek Martin wprost tak o nią dba. W pewnym momencie potknęłam się o leżącego plackiem na podłodze Syriusza. Mój upadek był niestety dość bolesny i w czasie niego sztylet wyśliznął mi się z dłoni. Kiedy już do niego sięgałam, niespodziewanie ktoś go tak kopnął, że w przeciągu kilku sekund znalazł się na samym końcu pomieszczenia. Podniosłam wzrok na osobę stojącą przede mną. No tak - gorzej to już raczej być nie może. "O! Leo Nightray we własnej osobie! Cóż za zaszczyt!" - zakpiłam. Wiedziałam, iż to tylko pogorszy moją obecną sytuację, ale nie mogłam się powstrzymać. Z resztą i tak ten cholerny staruch by mnie kiedyś dorwał z zamiarem ukatrupienia, więc to jak się do niego i o nim wyrażam z pewnością nic by nie zmieniło w jego planach. Planach, związanych ze mną - niestety. Leo uniósł nagle swą dłoń ku górze. Na ten gest szybko zacisnęłam oko i spuściłam głowę w dół. Byłam na sto procent pewna, iż to właśnie on postawił barierę uniemożliwiającą korzystania z magicznych zdolności łowców na ten budynek i przez to ma możliwość używania w nim pełni swoich sił. Prędko okazało się, że się co do tego myliłam. Gdy długo nie nadchodził cios Leo, powoli otworzyłam oko. Uniosłam głowę ku górze. To, co ujrzałam zdziwiło mnie bardzo. Lider rodziny - podobnie jak piątka moich byłych przeciwników - byli cali skrępowani przez Ognistą linę. Dowódca klanu w lewej dłoni trzymał drewniany scyzoryk, który upadając na posadzkę wydał z siebie brzdęk. Spojrzenie członka klanu Nightrayów, wyrażające na chwilę obecną tylko czystą nienawiść, zwrócone było na... Syriusza! Ku memu zaskoczeniu - podobnie jak innych z klanu, stojących na zewnątrz - to właśnie ON był tym, który postawił barierę na ten budynek. Nagle roześmiałam się, uświadamiając sobie pewną rzecz. " - Hej! Leo! Jakiś ty głupi! Zamiast samemu postawić TAKĄ barierę to wyznaczyłeś do tego Syriusza?!" - nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, stukałam się palcem w głowę. Ten gest pokazać miał, co myślę o Leo. O tym jak mało jest inteligentny, a jego decyzje równie nieprzemyślane. Po mimice jego twarzy dało się poznać, iż moja uwaga ledwo co wyprowadziła go z równowagi. No, ale teraz to nie jest najważniejsze. Teraz trzeba się jakoś stąd niezauważalnie zmyć - i to jak najszybciej! Niestety, los chciał, żeby to nie poszło mi tak łatwo jak bym chciała. W dłoniach, nieskrepowanych jakimikolwiek linami, ani niebędącymi w środku bariery, członków rodziny Nightray pojawiły się wszelakie zaklęcia ofensywne. Głównie te należące do owego klanu. Całe szczęście pomoc - niczym zbawienie - szybko nadeszła. Poczułam czyjąś ciepłą dłoń na swoim ramieniu. Nie musiałam się odwracać, aby wiedzieć, iż jej właścicielem jest mój brat cioteczny. Zaczęłam mieć nagle dziwne wrażenie, że mogę już używać zaklęć i tytanów. Chcąc sprawdzić, czy moje przeczucie jest prawdziwe, po raz kolejny w tym dniu postanowiłam użyć Widziadła myśli. Byłam bardzo mile zaskoczony, gdy czar zadziałał. Stworzyłam iluzję samej siebie, a ja stałam się niewidzialna. Zrobiłam te dwie rzeczy w tym samym czasie, przez co bez wątpienia nikt nie dostrzegł, kiedy go użyłam. Następnie, niewidoczna dla wszystkich po cichu wyszłam na zewnątrz. Kolejno, przy użyciu Ognioportu, przeniosłam się za tłum członków swojej rodziny. Przeszłam kawałek i nadal ukrywana przez Widziadło myśli zaczęłam biec. Na chwilę tylko spojrzałam się za siebie przez ramię. Ech - mam nadzieję, iż za pomoc mi nie skażą Syriusza na karę śmierci. Zaklęcie przestało działać, jak już znalazłam się za terytorium wioski".
Łowczyni po raz kolejny zasmakowała wolności, choć ograniczonej. Teraz biegła ile sił w nogach. Chciała znaleźć się jak najdalej od wioski. Od członków swej rodziny. Zmęczona nieustannym biegiem użyła Teleportu. Nie zastanawiała się nad tym, gdzie się przeniosła. Całe szczęście było to jakieś odludzie.
"Idę wzdłuż dróżki polnej znajdującej się nieopodal lasu. Słońce leniwie chowa się za horyzont - zbliża się wieczór. Chłodny wiatr rozwiewa moje włosy w każdą z możliwych stron, przy okazji powodując nieprzyjemny chłód "przeszywający" moje całe ciało. Zapinam bluzę i zakładam kaptur na głowę. Robi mi się o wiele cieplej. Niebo staje się nieoczekiwanie zachmurzone, co sygnalizuje zbliżający się deszcz. Najgorsze w tym wszystkim jest to, iż nie mam gdzie się przed nim uchronić. Na dodatek nie mam pojęcia, gdzie jestem, poza tym, iż na jakiejś wsi. Przyspieszam kroku. Nie mija nawet pięć minut, kiedy zaczyna padać. Błyskawicznie jednak deszcz przeobraża się w ulewę. Biegnę do pobliskiego lasu i siadam pod pierwszym lepszym drzewem, chcąc choć minimalnie uchronić się przed zmoknięciem. Nie mam wystarczająco dużo energii, żeby użyć jakiegokolwiek - choćby najsłabszego - zaklęcia. Skulam się. Jestem już przemoknięta do suchej nitki. Zamykam oczy i nie zauważam, kiedy Morfeusz bierze mnie w swe objęcia. Zasypiam. Budzą mnie pierwsze promienie wstającego słońca. Świecą mi one prosto w twarz. Jest już poranek. Deszcz nie pada. Bardzo mnie to cieszy. Wstaję powoli i czuję pierwsze objawy słabego i niezbyt wygodnego wypoczynku - ból kręgosłupa. Dodatkowo - tak na "pocieszenie" - jestem cała mokra. Jest mi przez to strasznie zimno. Wchodzę na dróżkę polną i kontynuuję wędrówkę. Niewiele mocy wraca mi po śnie, co zbytnio mnie nie dziwi. Bez ustanku kieruję się prosto przed siebie. Nie mam pojęcia ile kilometrów przechodzę, gdy dostrzegam, hen w oddali, szosę, a przy niej stojącą tablicę - tę, która informuje ludzi, w jakiej miejscowości się obecnie znajdują. Jestem jednak zbyt daleko, aby móc cokolwiek z niej przeczytać. Bez zastanowienia zaczynam biec do szosy. W pewnym momencie potykam się i przewracam. Podnoszę się jednak szybko i ponawiam wcześniejszą czynność. Chwilę później jestem już na miejscu. Okazało się, iż znajduję się w Potdam. Do Nowego Jorku mam jeszcze około 388 mil! Bez wątpienia czeka mnie baaardzo długa droga... W takim razie ją sobie troszkę skrócę! Wzywam Czarodziejskiego Konia. Siadam na niego, po czym ukrywam nas przy użyciu Ukrycia. Po chwili tytan rusza w stronę do Nowego Jorku. Podróż trwa nie ubłagalnie długo. W końcu jednak docieram na miejsce - dom Honeyów. Odsyłam tytana do amuletu, podchodzę do drzwi. Pukam i nie czekając na odpowiedź wchodzę do środka".
"(...) - Kathy! Już po wszystkim Kathy!
- John! Ale on cię postrzelił w serce!
- ... Khe... Nic mi nie będzie. Ja nie mam serca.
- Ale John, do twojej informacji.. Wszyscy mają serce.
- Ale Kathy, moje serce należy do ciebie.
- To ja jestem ranna? (...)" xD